Na zamkniętym osiedlu na warszawskim Mokotowie mieści się Aura Spokoju. Ludzie wchodzą do niej napięci i zestresowani – wychodzą wypoczęci i zadowoleni z życia. Niczego tu nie pili, nie jedli, z nikim prawie nie rozmawiali, w zasadzie… nie robili nic. Tylko unosili się na wodzie.
Aura Spokoju to obecnie jedyny w Warszawie ośrodek floatingu. Odbywają się tu seanse unikalnej terapii unoszenia się na wodzie – flotacji. Jak “dryfowanie” może pomóc w odprężeniu, znalezieniu wewnętrznej równowagi? Otóż flotacja odbywa się w specjalnych kabinach, które pomagają w odcięciu się od wszystkich wrażeń zmysłowych – w czasie seansu jest więc cicho, ciemno, nie unoszą się żadne zapachy, temperatura jest stała, grawitacja przestaje działać… Tyle teorii, bo po jakimkolwiek opisie, wrażenia towarzyszące flotacji ciężko sobie wyobrazić.
Na własnej skórze
Aby móc napisać więcej o tym, czym flotacja jest, udaję się do Aury Spokoju. W czasie telefonicznej rezerwacji dopytuję, czy powinnam jakoś specjalnie przygotować się do zabiegu. – Można zabrać swoje klapki czy szlafrok, jeśli ma to zwiększyć komfort własny klienta, ale nie jest to konieczne – instruuje Bogusława Skwierczyńska, wprowadzająca klientów w świat flotacji. Gdy dopytuję się o strój, dowiaduję się, że flotuje się nago – przyznam, że tego nie wiedziałam. Lekkie obawy powoduje wizja “kapsuły” flotacyjnej – obawiam się klaustrofobicznych wrażeń. Na miejscu okazuje się jednak, że zupełnie niepotrzebnie. Wewnątrz kabiny można spokojnie stanąć wyprostowanym, miejsca okazuje się całkiem sporo.
Rozpoczynając seans, klient zostaje zaproszony do przestronnej łazienki. W jej ścianie znajdują się małe drzwi – to wejście do kabiny flotacyjnej, wewnątrz której panuje miły, ciekawy półmrok, osiągnięty za pomocą niebieskich, niezbyt jasnych punktów świetlnych. Zanim przekroczy się próg kabiny, trzeba się rozebrać i wziąć dokładny prysznic, jeśli to konieczne, panie wykonują uprzednio demakijaż. Na ciele nie mogą pozostać ślady kosmetyków. Jeśli okaże się, że występują jakieś otwarte rany, zabieg trzeba będzie odłożyć na później – bardzo wysokie stężenie soli uczyniłoby wtedy seans niemożliwym. Po prysznicu ciało należy osuszyć ręcznikiem i można już wejść do kabiny. Pierwsze 10 minut seansu to czas na przygotowanie do flotacji właściwej – w tle słychać wtedy relaksacyjną muzykę. Po wyznaczonym czasie wszystkie dźwięki cichną i zostajemy w zupełnej ciszy – wsłuchując się w swój oddech i swoje myśli. Jak uprzedziła Bogusława Skwierczyńska, pierwszy seans flotacji nigdy nie jest idealny – to czas na oswojenie się z nowym zjawiskiem, dopasowanie się do nowych warunków, testowanie. Bywa, że pełną radość z flotacji czerpie się dopiero po paru seansach. Pierwszą dziwną sytuacją jest “wygodne” położenie się na wodzie. Najtrudniej całkowicie rozluźnić szyję i położyć głowę – do uszu będzie musiała wlać się woda. Na szczęście dość szybko reflektuję się, że moja szyja jest spięta, a głowa nie jest całkiem swobodna, więc „puszczam” ją. Moja przewodniczka po flotacji wspomina klientkę, która cały pierwszy seans (ok. godziny) spędziła ze spiętą, uniesioną głową, co w rezultacie musiało skończyć się bólem mięśni po zakończonym zabiegu. Nie jest to przypadek odosobniony – flotacji trzeba się nauczyć.
Po wygodnym ułożeniu zaczyna się faza “testowania” warunków. Po zamknięciu kabiny do środka nie dociera żadne światło z zewnątrz, drzwi są szczelne. Można pozostać przy bardzo dyskretnym, niebieskim oświetleniu podwodnym lub wyłączyć je i zdać się na całkowitą ciemność – włącznik światła znajduje się wewnątrz i można nim rozporządzać według uznania. Dwukrotnie próbuję gasić światło, ale zdecydowanie większy komfort odczuwam przy leciutkich, niebieskich lampkach, tak pozostaje więc już do końca seansu. Druga kwestia to temperatura – w kabinie panuje stałe 35 stopni C, temperatura dogodna dla ciała człowieka. Być może z powodu emocji towarzyszących pierwszej flotacji, po pewnym czasie robi się dla mnie zbyt duszno. Uchylam więc troszkę drzwiczki kabiny, co w takiej sytuacji sugerowała zresztą Pani Bogusława. Trochę szkoda mi tego, że do kabiny nieuchronnie wpada przebłysk światła, ale oddycha się od razu przyjemniej. Być może przy drugim lub trzecim podejściu już bym tego nie potrzebowała. (…)
Agnieszka Michna
Czytaj cały artykuł w Beauty Inspiration 3/2015 – wydanie drukowane / e-wydanie